Zostałem zameldowany w internacie, którym kierował wówczas p A. Kowalski. Trafiłem do pokoju nr 5 wraz z Grzesiem Plec, Markiem Grzegorczyk i chyba Bernardem Gonska. Pamiętam, że nasz pokój był nad mieszkaniem kierownika internatu i w szczególności musieliśmy zachowywać spokój i ciszę, nie narażając się na konsekwencje p. Kowalskiego. Z tamtych czasów utkwiły mi w pamięci majowe śpiewy słowików, których gniazda mieściły się na pobliskich drzewach. Co jakiś czas ciszę przerywał gwizd jadącego pociągu w kierunku na Czerwonkę lub do miasta. Pociąg ten nazywaliśmy "strzałą północy" ze względu na żółwią szybkość z jaką poruszał się ten pojazd. Teraz z tamtej strony pobudowano nowe osiedla.
W internacie obowiązywały nas dyżury na rzecz tej placówki. Pierwszaki miały dyżury przy świniach chowanych w naszym chlewiku. Trzeba było zawieźć im jedzenie pozostające ze stołówki oraz co jakiś czas posprzątać kojce. Raz uczestniczyłem nawet przy świniobiciu, z którego mięso trafiało na stołówkę. Grupowym, gospodarczym z tamtych czasów był starszy rocznikowo Sławek B, który niejednokrotnie wyżywał się na młodszych rocznikach.
Od 3 klasy zostaliśmy przeniesieni na drugą stronę internatu pod 13-kę przeznaczoną dla starszyzny, obok mieszkania naszego wychowawcy, Henryka Domaszczyńskiego (pseudo "Miły").I tam mieszkałem do końca szkoły (chyba).
Pierwsze dni w szkole przebiegały pod kątem przepytywania uczniów przez profesorów z wiadomości szkoły podstawowej. Pamiętam pierwszą lekcję chemii, której profesorką była p. Pastuszka Marianna. Bez większych trudności odpowiadałem na pytania pani profesor, na ochotnika.
Niezapomniana jest też dla mnie historia z naszą wychowawczynią, p. profesor M. Misiun. Na pierwszych lekcjach tego przedmiotu tematy obejmowały Państwo Rzymskie w Starożytności. Tematem, którego nie nauczyłem się, były rządy w prowincjach rzymskich. No i dostałem pierwszą "pałę", ale na drugą lekcję przygotowałem się i zostałem powtórnie odpytany z zaliczeniem na "cztery".
W ostatnich latach, uprawy roślin uczył nas profesor Gliński. Wszyscy zapamiętaliśmy go ze słynnego "kapownika", dużego brulionu w którym miał opracowane tematy lekcji a bez niego nie odbyłaby się żadna lekcja. Miał też specyficzną wadę wymowy, dzięki której tak bardzo utkwił nam w pamięci. Chodzi tu o słowo pytające "proszę", które charakterystycznie wymawiał. Natomiast na dobrą odpowiedź uczniów na zadawane pytania, co chwilę odpowiadał określeniem "prawidłowo".
W 1976 r. wystartowały dwie pierwsze klasy. Ja byłem w klasie A liczącej 40 uczniów. Czy pamiętam wszystkie nazwiska? Teraz w trakcie pisania wspomnień znalazłem zdjęcie z drugiej klasy, a na odwrocie lista prawie całej klasy z trasą wycieczki. A zaczynaliśmy szkołę w następującym składzie:
1. Aramowicz T.
2. Andruszkiewicz K.
3. Bartoś M.
4. Bartołd L.
5. Bernolak R.
6. Bohdzian G.
7. Budny A.
8. Buszowiecka A.
9. Chmielarczyk B.
10. Dzierlatka E.
11. Fedkin D.
12. Gałązka M.
13. Głódź K.
14. Goś M.
15. Grzegorczyk M.
16. Gryglas A.
17. Jarosiński J.
18. Kachel B.
19. Kałamarski E.
20. Koc D.
21. Kogut J.
22. Korowacki Z.
23. Kozłowski J.
24. Lipka S.
25. Maconko R.
26. Marczak M.
27. Misiło R.
28. Misiora G.
29. Niewiadomski J.
30. Nowosada T.
31. Oleksów M.
32. Pakulska W.
33. Piłka E.
34. Plec G.
35. Rohuń J.
36. Serwach H.
37. Sendrowski
38. Szyłejko M.
39. Wojda W.
40. ??? Kogoś mi brakuje.
Dwóch kolegów zostało przeniesionych w następnych latach do b. klasy celem wyrównania ilości uczniów naszego rocznika. Byli to: Gryglas Andrzej i Gonska Bernard. Andrzej powrócił do nas po pewnym czasie.
Dziś to już ponad 30 lat, licząc od pierwszego dzwonka i niewiele się już przypomina. Dni leciały, jeden za drugim, od poniedziałku do piątku nauka w szkole i raz w tygodniu praktyka zawodowa w naszym gospodarstwie pomocniczym w "Hamowie". Chodziłem tam, jak większość, najkrótszą drogą, koło szpitala przez kładkę na Łynie i dalej wzdłuż torów. Mało pamiętam czasy praktyki zawodowej.
Miałem też miesięczną praktykę zawodu w Pilniku w tamtejszym PGR-rze. Tam wypijałem litry zimnego mleka, może przesadziłem z tymi litrami, bo ciągle chciało mi się pić a potem odczuwałem jeszcze większe pragnienie. To były symptomy mojej choroby, o której jeszcze nie miałem pojęcia.
A czy pamiętacie takie nazwy jak: pragmites comunis, daktylis glomerata, agropyrum repens? (właściwe nazwy: Phragmites communis - trzcina pospolita, Dactylis glomerata - kupkówka pospolita, Agropyron repens - perz właściwy). Pamiętam je nawet po przebudzeniu w środku nocy, chociaż nigdy nie pracowałem w swoim, wyuczonym zawodzie. To dzięki pani prof. Zapisek, która na lekcji łąkarstwa wkuwała nam do głowy przez 5 lat wszystko to, co rośnie na polach, łąkach, pastwiskach i nieużytkach. Na zakończenie 3 klasy trzeba było jeszcze opracować zielnik z ponad 100 roślinami z różnych środowisk.
Mieszkając w internacie doskonałym miejscem do suszenia okazała się podłoga pod tapczanami, pod którymi to suszyliśmy rozłożone pomiędzy zwykłe gazety roślinki. Na byłych nieużytkach za internatem, gdzie dziś rozciągają się osiedla mieszkaniowe oraz terenach parku nad Symsarną pozyskiwaliśmy potrzebne okazy. Na ww. ugorach mieściła się strzelnica, na którą to wraz z prof. Domaszczyńskim z przysposobienia obronnego chodziliśmy na lekcje strzelania z kbks-u (krótki, bojowy karabin sportowy).
Mój zielnik nie zachował się dla potomnych, gdyż nigdy do mnie nie wrócił. Najlepsze prace pozostawały w szkole.
Państwa Zapisek spotkałem przed halą na uroczystości otwarcia IX zjazdu. Po tylu latach nic się prawie nie zmienili. Dalej są wiecznie uśmiechnięci i życzliwi dla wszystkich. Pani Eugenia dzieliła uczniów pod względem wieku na 3 kategorie: I i II klasa - młodzież, III klasa - oślęcy wiek, IV i V klasa - dorośli. Znane też było jej powiedzenie - "obyś cudze dzieci uczył".
Teraz przypomnijmy sobie lekcje w-f z prof. Janem Januszewicz (pseudo "fuchs"-lis). Ze względu na pogłębiającą się chorobę przedmiot ten nie był moją najmocniejszą stroną. Nie mieliśmy jeszcze hali sportowej i ćwiczyliśmy na wolnym powietrzu, na szkolnym boisku lub na stadionie oraz często biegaliśmy w parku nad Symsarną. Z okazji ogólnopolskiego wówczas konkursu "Bank Miast", emitowanego też przez państwową telewizję, pomiędzy Lidzbarkiem a Paczkowem (jeżeli dobrze pamiętam) tereny tej rzeczki zostały zagospodarowane i świetnie nadawały się nie tylko do wypoczynku ale również do uprawiania sportu.
We wrześniu 1978 lub 79 roku Olsztyn stał się stolicą ogólnopolskich dożynek krajowych z udziałem najwyższych, jak co roku, władz centralnych. W stolicy Warmii i Mazur wybudowano na ten cel nowy stadion sportowy w niedalekim sąsiedztwie OZOS-u (Olsztyńskie Zakłady Opon Samochodowych). Z naszej szkoły, jak i z mojej klasy, wytypowano osoby, które uczestniczyły w przygotowaniach do artystycznej części otwarcia dożynek. Także w samym Lidzbarku jak i powiecie, z uwagi na trasę przejazdu I Sekretarza KC PZPR towarzysza Edwarda Gierka wraz z premierem rządu Piotrem Jaroszewiczem do Bartoszyc i gospodarstwa rolnego Bezledy, trwały gorączkowe prace przygotowawcze.
Na dzień przed planowanym przejazdem, zamiast praktyki zawodowej w naszym gospodarstwie pomocniczym, cała klasa sprzątała ulicę Bartoszycką(?), od pomnika do wiaduktu kolejowego. Następnego dnia część zajęć lekcyjnych została zawieszona, a cała szkoła obowiązkowo wyszła na ulicę, by godnie przywitać rządzących naszym wówczas krajem. Dosyć długo czekaliśmy na ten moment, gdyż kolumna rządowych samochodów opóźniała się. Wstrzymany został ruch wszelkich pojazdów na trasie przejazdu. W pewnym momencie z bocznej uliczki pod szpitalem, na główną ulicę wyjechał wozem konnym rolnik, który widać zlekceważył zakazy. Do woźnicy natychmiast dobiegł ormowiec (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), który nie patrząc na baty kierującego próbował zatrzymać niesfornego rolnika. Po długich oczekiwaniach pojawiły się pierwsze pojazdy milicji zmierzające w kierunku Bartoszyc. Czarna, rządowa limuzyna przejechała dosyć szybko i mało kto mógł dojrzeć włodarzy PRL-u.
Przytoczę tu historię, którą znam z opowiadań mojego wuja, pracującego w tamtych latach w Państwowym Gospodarstwie Rolnym Urbanowo, które też z niezapowiedzianą wizytą miał zaszczyt odwiedzić I Sekretarz. To gospodarstwo wchodziło w skład Kombinatu Rolnego Warmia w Dobrym Mieście. Na czas wizyty najlepsze zwierzęta hodowlane z pobliskich PGR-ów zostały przewiezione do Urbanowa a te najgorsze wypuszczono do lasu. Tak więc towarzysz Gierek miał co podziwiać, i zapewne był dumny, że Polska rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatniej.
Wycieczek szkolnych mieliśmy niewiele, bo tylko dwie. Pierwszą zrealizowaliśmy na koniec 2 klasy, od 30.V do 6.VI.1978 r. Zachowało mi się zdjęcie z Krakowa, z dokładnym opisem trasy, zrobione pod pomnikiem grunwaldzkiej chwały 1410 roku. Było nas 37 wraz z panią prof. Misiun, prof. Domaszczyńskim oraz kierowcą, panem Biźnia. Zdjęcie to zostało umieszczone w klasowej galerii.
Byliśmy między innymi w Toruniu i Ciechocinku na tężniach, w Łodzi, Częstochowie na Jasnej Górze, zwiedzaliśmy ruiny zamku w Olsztynie i Ogrodzieńcu, na szlaku Orlich Gniazd. Następny etap to huta szkła gospodarczego "Hortensja" w Piotrkowie Trybunalskim oraz huta kryształów w Zawierciu. Po dotarciu na Śląsk podziwialiśmy uroki zamku w Pszczynie oraz zwiedziliśmy Chorzowski Park Kultury i Wypoczynku. Po drodze mieliśmy też Oświęcim- muzeum hitlerowskiego obozu zagłady. Teraz mieszkam zaledwie 20 km od tego miasta.
Dalej był Kraków, Ojców i Pieskowa Skała oraz kopalnia soli w Wieliczce. W drodze powrotnej do Lidzbarka były Kielce oraz Świętokrzyski Park Narodowy. Na Łysicy (612 m.n.p.m.) zwanej inaczej Górą Świętej Katarzyny zagubiło nam się dwóch kolegów, którzy jako pierwsi chcieli zdobyć ten szczyt i tak się rozpędzili, że nie zauważyli momentu jak są po drugiej stronie tego wzniesienia. Cała grupa wróciła do autokaru według planu, natomiast nasi rekordziści musieli się ostro napocić, by nadrobić drogę oraz wrócić na parking. Nie wiedzieliśmy, co się z nimi stało. Nasza wychowawczyni wówczas bardzo mocno denerwowała się, ale szczęśliwie, po długich godzinach oczekiwania na zagubionych, wrócili i oni na miejsce postoju naszego autokaru, zmęczeni aż do bólu, a później zasnęli w błogim śnie. Cała grupa została ukarana, o ile dobrze pamiętam, chyba dodatkowym zwiedzaniem muzeów w Kielcach.
Na zjeździe absolwentów tego roku wspominałem wraz z Mariuszem Szyłejko całe to zdarzenie. Z Jurkiem Jarosińskim zainicjowali współzawodnictwo, kto będzie szybszy na Łysicy.
Drugą wycieczkę mieliśmy bodajże za dwa lata, chyba na początku 5 klasy i obejmowała ona małą i dużą pętlę bieszczadzką. Z tego naprawdę niewiele pamiętam. Na pewno byliśmy na Majdanku, w Lublinie, na zamku w Łańcucie i w Bieszczadach.
Miałem jeszcze jedną wycieczkę, zorganizowaną przez lidzbarskie kuratorium oświaty, dla wyróżniających się uczniów szkół średnich w kwietniu 1980 r. Wraz ze mną był na niej Krzysiu Bielaszka, wytypowany z naszej orkiestry dętej. Radzieckim autokarem, podstawionym w Warszawie, wyruszyliśmy w kierunku Brześcia. Na Białorusi byliśmy w Mińsku i Mohylewie oraz na cmentarzu - muzeum martyrologii miejscowej ludności w Chatyniu - nie wiem czy poprawna pisownia - z okresu II wojny światowej. W miejscu bitwy pod Lenino, zwiedzaliśmy muzeum.
Tu przytrafiła mi się mała przygoda. Otóż przed dojazdem pod muzeum zatrzymaliśmy się kilka kilometrów wcześniej. Wykorzystałem tą okazję , by znaleźć ustronne miejsce i załatwić swoją fizjologiczną sprawę. Kiedy powróciłem, okazało się, że autokaru już nie ma i odjechał w stronę muzeum. Na szczęście dla mnie widziałem odjeżdżający autokar. Nie pozostało nic innego jak pieszo udać się do miejsca postoju wycieczki. Były to tylko i tylko 2 lub 3 kilometry a tereny muzeum, widoczne z daleka, rozciągały się po drugiej stronie doliny. Chyba nawet nikt nie zauważył mojej, krótkiej nieobecności. |
Wspominając wcześniej kolegę Bielaszka z b. klasy chciałbym teraz napisać kilka zdań o naszej szkolnej orkiestrze dętej kierowanej przez p. Bednarka(?). Próby zespołu odbywały się zazwyczaj na świetlicy, przed kolacją i wówczas to ich "brzdękolenia" rozchodziły się po całym internacie. Nie miałem zdolności muzycznych i nie zwerbowano mnie do orkiestry. Miło i z dumą wspominam za to nasz zespół w pochodach pierwszomajowych, kiedy to "rolniczak" zawsze szedł na końcu takiego przemarszu, ale z mocnym akcentem dźwięków orkiestry pod kierownictwem p. Bednarka. Jeden raz, ubrany obowiązkowo w strój ludowy, wróciłem do internatu boso ze względu na mocno niedopasowane buty i co za tym idzie obdarte stopy.
Na zakończenie 4 klasy w czerwcu 1980 r. wyjechaliśmy na praktykę zawodową do NRD (VEG Zingst-Darss) pod Rostok. Tylko nieliczni z obu klas nie pojechali do Niemiec wówczas jeszcze wschodnich. Jechaliśmy pociągiem do Szczecina i dalej przez granicę w kierunku Stralsund do miejsca zakwaterowania w Prerov(?). Niemieckie VEG były odpowiednikami polskich PGR-ów, a całość sprzętu rolniczego pochodziła głównie ze Związku Radzieckiego. W NRD nie było gospodarstw chłopskich.
Miałem wówczas już mocno zaawansowaną a jednocześnie ukrytą chorobę - cukrzycę.
Przejdź do drugiej części reportażu (kliknij tutaj).
Leszek Bartołd
l.bartold@wp.pl