Moja przygoda z cukrzycą zaczęła się tak: W kwietniu 2002 roku (chyba w lany poniedziałek) mój brat (miał wtedy 14 lat) pojechał z rodzicami do szpitala, bo zaczęło mu się coś dziać z ręką. W szpitalu dali mu jakieś witaminy, a następnego dnia miał się zgłosić na badania. Nazajutrz zdziwiło mnie, że mama wróciła ze szpitala sama, cała zapłakana z całą torbą słodyczy w ręku, zapytałam się: Co z Jackiem? Czemu zabrałaś mu te słodycze...? Mama spojrzała na mnie i odwróciła głowę... nic nie odpowiedziała... Dopiero później dowiedziałam się, że ma cukrzycę... ale mi to nic nie mówiło, pomyślałam... A tam.. pewnie za kilka dni mu to coś minie... jednak widząc miny i nastroje rodziców i babci moje myślenie ulegało zmianie. Jacek był w szpitalu 2 tygodnie, raz go odwiedziłam i wtedy pozwolili mi z nim pochodzić po szpitalu.
Wchodząc po schodach powiedział: Nie pojedziemy windą, bo muszę spalić cukier. A ja na to: Aha, no dobrze. Kiedy przyjechał już do domu, musiał wstawać o 6.00, żeby zjeść śniadanie, a potem znowu szedł spać. Kiedy mama pytała go ile zje ww, myślałam (heh), że chodzi o batoniki (no cóż miałam wtedy 10 lat i 0 pojęcia o cukrzycy). Potem po miesiącu moja siostra bliźniaczka - Małgosia, zaczęła mieć dziwne objawy, więc mama poszła z nią do lekarza rodzinnego. Kiedy wróciły Małgosia powiedziała: powiedzieli, że mam podejrzenie cukrzycy, ale to tylko podejrzenie, więc na pewno jestem zdrowa, ale ja widziałam minę mojej mamy. Zrobiłam się blada, nie wiem czemu, ale miałam przeczucie, że na pewno to cukrzyca.
Kiedy Jacek wrócił do domu, ja i mój drugi brat powiedzieliśmy mu o Małgosi... zamilknął. Małgosia była w szpitalu ponad tydzień, a ja w tym czasie nieświadoma niebezpieczeństwa, beztroska i zadowolona pojechałam... na wycieczkę klasową do Gdańska... jak sobie teraz pomyślę co mi się tak mogło stać.... Przed i po wycieczce (trwała tylko 3 dni) odwiedzałam Małgosię codziennie. Pewnego dnia kiedy powiedziałam mamie, że nie mam ochoty już jeść obiadu, mama powiedziała: jak nie będziesz jadła to też będziesz chora... ale jakoś tego specjalnie do serca nie wzięłam.
Na początku czerwca 2002 (chyba 4) Małgosia, Jacek i rodzice jechali do Warszawy na Działdowską, żeby tam zacząć się leczyć, no ale dla sprawdzenia czy ze mną wszystko w porządku zabrali też mnie. No i wyszło szydło z worka: pani doktor powiedziała, że i ja mam cukrzycę.
Nawet nie wyobrażam sobie co przeżywali wtedy moi rodzice. Małgosia z Jackiem mówili mi: aa tam da się żyć, a ja całą drogę do Płocka przepłakałam, myśląc, że to choroba śmiertelna i że umrę. Po dwóch latach choroby ja pierwsza dostałam pompę insulinową - ze szpitala, a dokładnie wypożyczyłam, a rok później Orkiestra podarowała pompy nam wszystkim.
Ja i Małgosia mamy je, i dziękuje za to Orkiestrze, Jacek... no cóż wybrał peny. Dziś kiedy Jacek ma lat 20, a ja z Gosią po 16, trochę ta cukrzyca zeszła na drugi plan... wiem, że to źle... wiem, że zdrowie jest najważniejsze, ale czasami mam ochotę to wszystko wyrzucić przez okno i zapomnieć, wiem jednak, że tak się nie da. Muszę jakoś się za siebie wziąć i zacząć dbać o cukrzycę. Jeszcze dwa lata temu moja hemoglobina wynosiła 6.5, więc w miarę, a dziś... no cóż 10.6, w październiku 2007 byłam w szpitalu na półtora tygodnia, szkolenie no i wyrównanie.
Chciałabym podziękować autorom tej strony, ponieważ bardzo mi ona pomaga. Dziękuję i do zobaczenia. Mój nr GG to 1061289.
Marta