Wszystko zaczęło się na początku maja. Pragnienie. Wypijanie litrów wody i bieganie do ubikacji. No i jeść się nie chciało. Mama zaczęła się niepokoić, kiedy zauważyła, że chowam na noc butelki z wodą w różnych miejscach, żeby ona tego nie widziała, jak żłopię. Któregoś dnia stwierdziła, że powinienem pójść do lekarza, bo nie wygląda to dobrze. Patrząc na mnie mówiła, że mam oczy cukrzyka. Nie wiem skąd to określenie, ale się nie przejąłem zbytnio. Dopiero, kiedy zamiast do autobusu nr 14 wsiadłem do 44 postanowiłem pójść do okulisty. Pani doktor zbadała mnie i mimo moich zapewnień, że dopiero od 3 tygodni mam kłopoty z ostrością widzenia, postawiła "fachową" diagnozę. Od urodzenia byłem krótkowidzem i całe dotychczasowe życie chodziłem ze zmrużonymi oczami. Dostałem receptę na okulary i nie zastanawiałem się więcej nad swoja wadą wzroku. Tym bardziej, że trzeba było podjąć wyzwanie zaliczenia sesji. I tak minęły prawie 2 miesiące. W połowie lipca wyjechałem z kolegą z ogólniaka nad jezioro. Całe szczęście, że niezbyt daleko od domu, bo wystarczyło tylko kilka dni i trzeba było wracać. Przez cały pobyt nad jeziorem moje wakacje ograniczały się do poszukiwania napojów. Piwo, napoje jabłkowe, mleko. Mleko braliśmy z gospodarstwa, opodal którego rozbiliśmy swój namiot. Dwa litry co wieczór. I zanim dochodziliśmy do namiotu już go nie było. Wojtkowi nie pozostawało nic innego, jak obejść się smakiem. Ostatniego poranka wstałem ze strasznym bólem brzucha. Miałem mdłości, a leciał ze mnie twarożek po mleku wypitym poprzedniego wieczoru. Nie było nic do picia i pierwszy raz w życiu piłem wodę z jeziora. Dobrze, że wtedy było ono jeszcze całkiem czyste. Tego dnia wylądowałem w domu. Mama się przeraziła, kiedy mnie zobaczyła. Nie miałem siły przejść z samochodu do domu i na 4 piętro wniósł mnie mój młodszy brat. On też był wystraszony. A ja podobno wyglądałem, jak kościotrup obciągnięty żółtym pergaminem.
Pierwsza była wizyta u chirurga. Wykluczył wszystko to, co mogłoby być przyczyną mojego samopoczucia, a kwalifikowałoby się do jego interwencji. Pojechaliśmy więc z mamą do szpitala. Zaczęto mnie wypytywać co jadłem, czy czegoś się nie "nawąchałem". Zrobiono mi prześwietlenie żołądka, ale niczego nie znaleziono. Dopiero kiedy straciłem przytomność na izbie pojawiła się pani doktor, która próbując coś ze mnie wydusić poczuła z moich ust zapach acetonu. Pochyliła się nade mną chcąc usłyszeć co szeptałem. Gdyby nie ona nie wiem jak potoczyłyby się dalsze moje losy. Zleciła badanie krwi i dostałem skierowanie do drugiego szpitala.. Kiedy odzyskałem świadomość okazało się, że jestem na hematologii w szpitalu klinicznym z diagnozą - cukrzyca. Było to 22 lipca 1980 roku.
Minęło wiele lat. Najpierw czas buntu i "wojny" z nową towarzyszką, potem rezygnacji, aż przyszedł czas pogodzenia i w końcu zrozumienia. Bez tego ostatniego nie da się żyć. A ja żyję. Mam żonę i trzech synów. Pracuję i czuję się potrzebny innym. A oni myślą o mnie. I są ze mną...
Zbyszek Przybyszewski