Nie wiem czy dobrze robię, kiedy wspominam. Być może popełniam błąd. Hm, mniejsza z tym.
Kiedyś cieszyłam się wiosną, latem, przyjaciółmi, słońcem na dworze i drobnym czerwonym makiem w wazonie, sukcesami zawodowymi, a dziś cieszę się, że żyję i wszystko przede mną.
Każdego dnia czuję się winna i pluję sobie w brodę, mierząc cukier we krwi. Czuję się gorsza, zepchnięta na bok; niczym narkomanka i wiem, że powiedzą mi: histeryzujesz jak dziecko. Staję przed dużym lustrem w łazience, patrzę sobie w oczy i czuję, że nienawidzę samej siebie. Myślę, że gdybym regularnie robiła kontrolne badania, nie zachorowałabym na cukrzycę. Czasem uświadamiam sobie, że to bzdura. Nie jesteś winna - powtarzano mi setki razy. Wielokrotnie pomijałam typowe objawy. Przypisywałam je ciąży. Jeszcze w trzecim miesiącu lekarz poinformował mnie o cukrzycy. Nie był zbyt delikatny. Nie wierzyłam w to, co słyszę. Zamurowało mnie. Dokładnie pamiętam szok, uczucie uścisku w piersi, nawet zapach świeżej farby w gabinecie lekarskim. Załamałam się. Płakałam za dnia i nocami, panikowałam. Przyjaciółka potulnie znosiła moje histerie. Mimo to nie powiedziałam jej, że jestem chora. Kiedyś spytała: "po co ty bierzesz insuliny, skoro nie masz cukrzycy?" miałam ochotę odpowiedzieć krótko: mam cukrzycę. Bałam się. Wtedy nie było odwrotu - musiałam przyznać się do czegoś, co uważam za wstydliwe. Jest moją przyjaciółką, powinna wiedzieć. W końcu powiedziałam.
Nigdy nie martwiłam się o siebie, zawsze o innych, szczerze wierzyłam w ludzi. Nie mogę znieść, gdy bliscy cierpią. Dzięki chorobie zaczęłam myśleć nad swoim życiem. Zorientowałam się, że już wcześniej odczuwałam męczące dolegliwości. Żyłam na wysokich obrotach, więc twierdziłam, że mogę czuć się senna, zmęczona, po prostu wykończona. Latem wypijałam hektolitry wody. W końcu temperatura wyczerpuje człowieka - mówiłam. - Nic nowego. Chwilami słabłam, winą obarczałam ciążę. Jadłam dużo kwaśnych rzeczy, szczególnie smakowały mi ogórki i nie przypuszczałam, że mam w sobie za dużo cukru. Czułam się jak krowie z gardła wyjęta. Trudno opisać to uczucie, jest koszmarne. Zdarzały się nawet kłopoty z oddychaniem. Wydaje mi się, że przez to, co jadłam, nieświadomie zbijałam cukier we krwi. Uważałam też, że jestem nadwrażliwa i dlatego reaguję na ciążę, pogodę itp. tak złym samopoczuciem. Nawet kiedy zemdlałam, zignorowałam to. Szybko się ocknęłam, więc było dobrze. Zaniepokoiłam ginekologa, zbadali mi krew. Na początku dowiedziałam się, że podskakuje mi cukier we krwi. Jeszcze nic nie znaczyło. Piłam zioła, słuchałam ciotki i potakiwałam, gdy opowiadała w jakim jestem niebezpieczeństwie, czasem próbowałam się pilnować i nie odbierałam tego poważnie. Drwiłam szczególnie ze słów cioci od lat chorej na cukrzycę. Przecież byłam silna i młoda, niepokonana, niezniszczalna. Ludzi spotykały nieszczęścia, ale istniały w oddali, może obok, nie przytrafiały się mnie, tylko innym. Jakby nie mogły mnie dotyczyć.
Myślałam, że przecierpię, zdarzała się cukrzyca ciążowa, która, jak mówiono, mija po urodzeniu dziecka. Liczyłam, że jedna moja łza zmieni cały świat, jak głupia nastolatka naiwnie wierząca w szczęśliwe zakończenia. Kiedy czułam się lepiej, ignorowałam dosłownie wszystko. Przez to zrobiłam coś głupiego: zjadłam za dużo czekolady i popiłam gazowanym napojem, zadowolona z siebie uśmiechałam się do matki. Szybko pożałowałam. Zapłaciłam za to silną hiperglikemią. Poziom glukozy wystrzelił w górę jak szalony, po raz pierwszy wzrastał tak szybko i nie mogłam zbić. Nie miałam siły wstać z łóżka, normalnie oddychać, protestować przy zastrzyku z insuliny. Gorzej niż silna grypa, która rozłoży człowieka na łopatki. Jakby w gorączce - brak kontaktu, najlepiej zasnąć i nie walczyć. Gdybym miała siłę wstać, zemdlałabym - nieuniknione. Słyszałam głośne bicie serca. Bałam się. W końcu przestałam nawet odpisywać na smsy, choć nie umiem żyć bez telefonu (nie wliczając laptopa). Chciałam tylko płakać. Jakbym była uwięziona sama w sobie. Staram się mówić spokojnie, ale na samą myśl trzęsą mi się ręce. Nigdy więcej nie chciałabym przeżyć czegoś podobnego. Dodatkowo miałam w domu Anię, wioskową plotkarę. Jedna ze zwariowanych nastolatek. Mama wygoniła ją jeszcze przed zastrzykiem.
Do dziś myślę, że omal nie wylądowałam w szpitalu. Przy podobnym stanie można nawet zapaść w śpiączkę. Później wszystko minęło. Upiekło mi się. Mogłam wrócić do życia, uśmiechać się, nie umierać ;) W końcu po prostu MUSIAŁAM pojechać do lekarza specjalisty, diabetologa. Okazało się, że to cukrzyca. Chciałam ukryć chorobę przed ludźmi, wstydziłam się - to przede wszystkim i bałam się ich reakcji. Nawet, jeśli ufałam, głupie wydawało się podejść i powiedzieć: "Hej, cześć, skarbie, mam cukrzycę". Justyna, jak myślę, chciała usłyszeć to ode mnie. Po prostu miałam się przyznać. Powiedziałam prawdę i kamień spadł mi z serca. Dobrze pamiętam jak wyznałam, że skoczył mi cukier we krwi i dodałam: nic się nie stało. "STAŁO SIĘ, BO POTRZEBOWAŁAŚ INSULINY!" - stwierdziła Justynka. Wyryło się w pamięci ;) Miała rację. Było krzyku, dlatego pamiętam niemal co słowo - z wrażenia.
Początki zawsze są ciężkie. Boję się strzykawek, ale istnieją peny. Na moje szczęście. Bez nich bym zginęła. Gorzej pomiary, kiedy potrzeba kroplę krwi na pasek do glukometru. Ostatnio zgubiłam nakłuwacz i musiałam szukać innego sposobu. Wzięłam do ręki spirytus, polałam nim igłę i ukłułam się w palec. Zrobiłam to z trudem, ale musiałam mieć pomiar. Pierwszy "zastrzyk" był męką - sama chciałam wstrzykiwać insuliny i trzęsłam się jak osika, ale wyszło. Później robiłam to spokojniej, choć często ze łzami w oczach. Wytrwałam.
Bałam się reakcji cioci. Zgorzelec - moje małe miasteczko przy granicy z Niemcami - wróciłam w okolice, gdzie się wychowałam. Z dala od wujostwa. Niestety nie na tyle daleko, by odizolować się od rodziny. Myślałam, że ciocia będzie na mnie krzyczeć, gdy przyjedzie, obarczać winą. Chciałam uciec, ale nie zdążyłam. Powiedziałam: "Cześć, ciociu" i udałam, że się uśmiecham. Pamiętam - podeszła bliżej, pogłaskała po włosach, popatrzyła na mnie z czułością i powiedziała:
- Przykro mi.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała. Weszła do kuchni, gdzie mama próbowała coś ugotować. Nie zrozumiałam. Później mama wyjaśniła, że chodzi o litość, jakby ktoś umarł. Wszyscy żyli, ja również. Żałowała mnie przez chorobę; dobrze wiedziała, co to znaczy.
Niedawno stwierdziłam, że nie mogę ukryć cukrzycy przed całym światem, choćbym chciała. Bałam się, że ludzie nie wytrzymają i szybko mnie opuszczą, ale dziś zdecydowałam, że będę mówić. Uświadomiła mi to hipoglikemia. Nie wiem skąd się wzięła, ale zaatakowała z całą siłą. Zemdlałam, przy okazji nabiłam sobie guza na głowie. Właśnie wtedy przekonałam się, że ludzie powinni wiedzieć jak mnie ratować, gdyby coś takiego miało się powtórzyć. Wiem, że jeszcze wystąpi, w końcu życie przede mną. Przynajmniej ci z mojego otoczenia muszą być czujni nie mniej niż ja. Nie wolno mi milczeć i ryzykować zdrowiem, życiem. Mówię na głos, że jestem chora, bo tak trzeba. Czasem zataję, aby mnie nie dyskryminowano, niemniej jednak nie wolno mi tego robić. Załatwiłam sobie kartę cukrzyka w kilku językach (wersjach), zakładam bransoletkę na rękę z napisem "MAM CUKRZYCĘ" za każdym razem, kiedy wychodzę z domu. Czuję się trochę... jakby zażenowana, mając świadomość, że ktoś przeczyta napis, ale podnoszę głowę do góry i udaję, że wcale się nie przejmuję, niech czytają, widzą, trudno. W końcu cukrzyca jest częścią mnie, dobrze ją znam i odczytuję każdy sygnał, wystarczy mała anomalia i od razu rozumiem, co się dzieje, z łatwością odróżniam przecukrzenie od niedocukrzenia. Nauczyłam się "rozmawiać" z chorobą tak samo jak matka, która bez problemu odróżnia każdy rodzaj płaczu swojego dziecka.
Najboleśniejszą rzeczą, jaka spotkała mnie przy cukrzycy, było zachowanie wieloletniej "przyjaciółki", Moniki. Pamiętam czasy LO, wspólną klasę, jak pomagałam jej w zadaniach, głównie z polskiego, broniłam przed kolegami, niejednokrotnie lądowałam przez nią na tzw. dywaniku u dyrektora. Monika ma niewielki stopień upośledzenia umysłowego, nie widać po niej, jak po mnie cukrzycy. Ech, nie kryłam się z chorobą. Potrafiłam pokazać Monice swoje leki, nauczyć ją obsługiwać glukometr, opowiedzieć o diecie. Być może tutaj popełniłam błąd. Nie wiem. Monika oznajmiła mi, że nie może nigdzie ze mną wyjść, nic mi nie wolno, nie mogę nawet posłodzić herbaty, nie nadaję się na przyjaciółkę. Zamurowało mnie. W pierwszej chwili myślałam, że żartuje. Okazało się, że mówi prawdę. Czyli spotkania z przyjaciółmi nie dla mnie, bo mam cukrzycę? - oburzyłam się. Zrozumiałam: nie chcę dłużej być twoją przyjaciółką, bo jesteś chora. Ludzie, ale nie umieram! - chciałam krzyczeć. Wściekłam się. Płakałam ze złości. Mam do niej wielki żal i nie potrafię wybaczyć, a jednocześnie jesteśmy do siebie bardzo przyzwyczajone i może dlatego tak boli. Zraniła mnie aż do dna duszy. Wiedziała, co mówi. Płakałam jak dziecko. Łzy stają w oczach, gdy to piszę. Starałam się wmówić sobie, że spłynęło jak po kaczce, abym mogła w to uwierzyć i szybko się pozbierać. Justynka nazwała ją suką, pomogło. Sama dużo ze mną przeszła, znosi bardzo wiele i wiem, że nic jej nie odstraszy, nigdy nie zachowa się jak Monika. Dziękuję za to. Wierzę Justynie. Dziękuję też Bogu, że nie odebrał mi wszystkiego, co miałam, choć pozwolił męczyć się z chorobą. Zostało coś z dawnego życia, żeby nie powiedzieć - normalnego. Głęboko wierzę, modlę się, bo ktoś nade mną czuwa.
Zawsze byłam samotniczką. Żyłam na uboczu w małej grupce przyjaciół, z nimi mogłam szaleć, być sobą. Nie znaczy to, że stroniłam od ludzi. Wręcz przeciwnie - kochałam ich. Miałam swój świat. Nauczyłam się skrywać uczucia. Nie chciałam mówić, kiedy czułam ból. Wstydziłam się go. Już wtedy miałam siebie za pocieszycielkę strapionych, silną obrończynię życia i zło nie mogło mnie dotyczyć. Zaczęłam tłumaczyć, że przecież jestem młoda, silna, pełna energii i wiary, nawet piękna. Taniec na ulicy, zabawy do późnej nocy, przelotne romanse; po prostu życie: tak widziałam młodość- dokładnie to, łącznie ze zdrowiem, zwyczajnie mi się należało. Wierzymy, że nam nic złego się nie przydarzy i nie potrafimy zatrzymać ulotnej chwili radości, cofnąć się do tej najpiękniejszej, docenić najcenniejsze- zdrowie mamy tylko jedno. Już je straciłam. Nie przewidziałam tego. Po trzydziestce nie chciałam rezygnować z szaleństw, ale do wielu z nich zabrakło odwagi. Życie pełną parą, żadnych zahamowań, ograniczeń i nagle cukrzyca. Wywróciła wszystko do góry nogami, przeraziła mnie. Nic o niej nie wiedziałam, stąd panika. Nie rozumiałam, co mam robić, jak najlepiej się zachować. Ciocia robiła mi wykłady na temat choroby, dziś mogę podziękować- dzięki temu wiem o niej dosłownie wszystko. Kiedyś panikowałam na myśl o zagrożeniach, dziś jestem spokojna- przyzwyczaiłam się do tej myśli.
Nie wiem, czy jestem zbyt wrażliwa, czy... Załamałam się na wieść o cukrzycy, choć mogłam ją podejrzewać. Rodzina chciała mi pomóc, ale pilnowanie i więzienie w czterech ścianach nie pomagało. Chcieli mnie chronić, kiedy potrzebowałam wolności. Nagła hipoglikemia tylko pogorszyła sprawę. Byłam na siebie wściekła. Czuję, że muszę opisać to, jak bardzo byłam zła, smutna, roztrzęsiona. Przyjaciółka powiedziała: "Boli mnie, kiedy tak, nie wiem jak to nazwać. Kiedy się tak smucisz, gniewasz. Nie chcę, aby tak było, nie chcę." Po pewnym czasie zrozumiałam w jaką wpadłam rozpacz i że nie cofnę czasu, pojęłam jak bardzo pomogła mi obecność Justynki, naturalność w zachowaniu, przyjaźń. Za to dziękowałam.
Czasem mam nagłe skoki cukru i jestem wściekła, a Justynka wszystko znosi ;) Boję się, gdy przekracza 140 jednostek. Do 250 wywołuje panikę. Żyję z dnia na dzień. Wytrzymuję. Kiedyś jedni uważali mnie za przeciętną dziewczynę, inni mówili, że jestem ładna i agresywna. Ja sama miałam siebie za prostaczkę. Z czasem zmądrzałam, uspokoiłam się, ale zostało we mnie coś a dziecka. Przede wszystkim beznadziejna wiara w to, że kiedyś będzie lepiej i poczucie humoru. W złe dni pomaga mi blog. Dzięki niemu nie płaczę. Chciałabym pogodzić się z chorobą. Nie wiem czy to zrobiłam, może po prostu przyzwyczaiłam się do cukrzycy. Tak naprawdę niewielu ludzi interesuje moja choroba. Niektórzy uważają, że to nic, ale jestem pewna, że zmieniliby zdanie, gdyby zachorowali. Nie pojmują, co czujemy, jak potrafimy być tym zmęczeni, ciężko znieść gorsze chwile, ile łez wylałam, uświadamiając sobie, że resztę życia spędzę na insulinach i czyha na mnie tyle niebezpieczeństw, że głowa boli. Był czas, że nienawidziłam insuliny. Z trudem na nią patrzyłam. Sprawdzałam ile bez niej wytrzymam- najgłupsza rzecz, jaką można zrobić przy cukrzycy. Dziś robię, co mi każą i niczego nie jestem pewna. Wiem tyle, że nie poddam się chorobie i zrobię wszystko, by żyć. Smutki leczę śmiechem- zachowuję dystans i drwię z samej siebie. Pomogły mi również słowa chłopaka: kocham cię. Wiem, że mogę ufać. Pocieszył mnie, że jeśli potrzebuję trochę insuliny z zewnątrz, nie jest to koniec świata.
Pomógł mi oswoić się z cukrzycą. Mimo to nie przestanie mi przeszkadzać. Nawiązując do słów chłopaka - jestem normalną dziewczyną, kobietą, tak samo jak inni jem, piję i oddycham. Z tym, że do życia potrzebuję insuliny. Moje życie jest trudniejsze niż przeciętnego człowieka, ale to nie znaczy, że mam zginąć. Jako cukiereczki nie jesteśmy inni, nie wyglądamy na potwory i nie widać po nas choroby, nie trzeba się nas bać. Szkoda, że wielu nie rozumie.
Cukrzyca uczy mnie konsekwencji i systematyczności, jestem bardziej zorganizowana. Każdego dnia przekonuję się jak uparcie chcę żyć. W wyobraźni widzę siebie za pięćdziesiąt lat jako przeciętną staruszkę o pięknych, wciąż takich samych błękitnych oczach; na spacerze z wnukami. Wiosna, park, ja cała w skowronkach, a obok mnie łysawy dziadek uśmiechający się jak dawniej- szczerze, z miłością.
Potrzebuję siły. "Teraz wiem, że warto żyć, warto kochać, marzyć, śnić, mieć nadzieję na lepszy świat. Przecież wierzysz tak, jak ja! Bo to dla nas powstał świat, świecą gwiazdy, wieje wiatr, więc pokonaj ten nasz świat. Już nie będziesz więcej sam". Ja również przekonałam się, że nie jestem sama - prosiłam ludzi; kolegów, znajomych, przyjaciół, rodzinę o podpisanie "petycji DOŚĆ" i odmówiły tylko dwie osoby, czyli ktoś chciał mi pomóc, wszyscy wokoło ;) Cieszę się, że mam na kogo liczyć. W takich chwilach widzę słońce pomiędzy ciemnymi chmurami. To jak ukryty blask. Stawiam pewne kroki, ponieważ aby do czegoś dojść, najpierw trzeba iść.
Chciałabym dodać otuchy wszystkim cukrzykom i w ten sposób pomagam również sobie: walczcie ile sił, bo żyjecie i już samo to wystarczy, by w ogóle zacząć walczyć. To my mamy kontrolować chorobę, nie ona nas, choć wiem, że jest ciężko. Miałam niemal depresję, ale dziś wiem, że nikt za mnie nie pochoruje i nie mogę umrzeć, bo istnieją ludzie, którzy będą za mną płakać. Nie zawiodę ich. Cukrzyca mnie nie pokona. Poza tym: dziecko potrzebuje mamy;)
Chcę wierzyć w swoje słowa.
Pozdrawiam wszystkich ;)
Ola