Cukrzycę dostałem w prezencie od nie wiem kogo. Prezent na pewno nieoczekiwany, niecodzienny i w nietypowym dniu. W szpitalu wylądowałem 23 grudnia, wieczorem. Oddział świecił pustkami, na dyżurze była tylko jedna pielęgniarka i lekarz zwany przez dzieciaków Wujciem Tomaszewskim. Tak się zaczęło. 15 lat temu...
Ciężko w dzieciństwie martwić się "jakąś tam chorobą". Przejmowali się wszyscy wkoło oprócz mnie samego, a więc rodzice, dwaj bracia, z których starszy po kilku latach został pielęgniarzem, a do tego osoby postronne - lekarka, dzięki której dziś to piszę, nauczyciele, znajomi. Trochę przejmowali się też koledzy, do których wiadomość o mojej cukrzycy, a raczej jej widoczne znamiona przemawiały po ludzku, a rozumiane były zgoła na opak. Zatem na widok strzykawek, a później penów ganiali za mną i pokrzykiwali o niewiadomej mi "zarazie" czy może dobitniej i bardziej osobowo "narkoman!"... Dwóch najgłośniej krzyczących dostało za to w ucho. W tym miejscu pozdrowienia dla Wojtka i Marcina :).
Nie, jednak nie boks stał się moją pasją. Kolejny, trzeci rower po moim tacie zajeździłem do skrajnego rozpadu. Kochani rodzice pomyśleli więc o kolejnym i tym razem prezent dostał mi się na Dzień Dziecka. Byłem w połowie nauki w liceum, a cukrzycę traktowałem jako coś, co było zupełnie obok mnie. Glukometr był wielki i niewygodny, a myślenie o nim podczas kolejnych i z każdym dniem coraz dalszych wypraw rowerowych pozostawiałem lekarzom i rodzicom. Cukrzyca przypominała sobie w czasie leczenia urazów po kolejnych kraksach z udziałem niezmiennie dwóch czynników - mnie i roweru...
Na pierwszą daleką wyprawę rowerem wybrałem się w czasie wakacji pomiędzy Liceum a Studium Medycznym. Chciałem wtedy zostać fizjoterapeutą, a wyprawa i przygotowania do niej miały mnie zarazem przygotować do egzaminu sprawnościowego. Z glukometrem i penami w plecaku, z sakwami na bagażniku pojechałem i wróciłem do babci, pod Włocławek. W jedną stronę 165 kilometrów, bagatela... Słodko - gorzkie życie i niesamowite uczucie spełnienia, euforia, łzy szczęścia i dumy w oczach, kiedy rower stacza się w dolinę Wisły na ostatnim kilometrze przed domem. Mieszkańcy rodzimej wioski odprowadzający spojrzeniem "tego chorego chłopaka, co się musi biedny kłuć..." nieświadomi źródła radości w moim spojrzeniu. Słowa "ja wam pokażę!" stały się popularne dopiero kilka lat później za sprawą polskiej komedii romantycznej.
Z uwagi na naukę w Studium na wyprawy mogłem pozwolić sobie głównie latem, co owocowało w sezonie pomiędzy majem a październikiem przebiegiem licznika rzędu 4.500 km. Tak oto moje jeżdżenie rowerem przyprawiało o zawroty głowy nie tylko rodziców, ale także lekarkę. Ta z kolei słysząc o samotnych, całodziennych włóczęgach oprócz dużych oczu gotowa była kreślić na czole wymowne kółko. Skończyłem naukę w Studium, zostałem fizjoterapeutą pełną gębą. Żeby zaś nie zapomnieć o rowerze, dopóki pogoda była znośna, dopóty dzień w dzień do pracy jeździłem rowerem. Trwało to jakieś pół roku, nim przenieśli mnie bliżej domu, stałem się wygodny, chodziłem pieszo. Przeznaczenie ma swoje drogi, których się nie ominie. Za namową starszego brata poszedłem na studia. Wielkie wyzwanie, Akademia Medyczna. Postanowiłem zostać pielęgniarzem :). Zawsze uważałem, że w czasie samotnej jazdy najlepiej się myśli. Pomny tego, postanowiłem udać się na małą wyprawę, najlepiej gdzieś daleko. Czasu było mało, wakacje miały się ku końcowi. Postanowiłem odwiedzić kilkoro znajomych. Trasa prowadziła przez Kaszuby, krańce województwa pomorskiego, dawne koszalińskie. W czasie tej wyprawy zdarzyło mi się coś, czego mogłem się spodziewać zawsze, ale ten raz był pierwszym. Noc pod gołym niebem. Gdzieś pomiędzy Słupskiem a Lęborkiem, na świeżo skoszonym polu, na pozostawionej słomie. Piski glukometru, terkot pena i gwiazdy. Następnego dnia z duszą na ramieniu, glukometrem na kierownicy i nadzieją, iż pochmurny ranek nie zamieni się w deszczowe popołudnie ruszyłem w drogę powrotną do domu. Tamtego dnia pokonałem 200 kilometrów. Droga zajęła mi prawie 10 godzin. Cała wyprawa, podczas której w ciągu tygodnia cztery dni spędziłem na rowerze, zaowocowała wyczynem - przejechania około 600 kilometrów.
Potem zaczęły się studia. Dziwnie, kiedy człowiekowi odbierają własne dwa kółka i każą chodzić pieszo czy jeździć tramwajem. Przywiozłem więc do akademika rower. Radość wielka, ponieważ "ochrzciłem" go w morzu, została niedługo potem zakłócona przez lokalną społeczność "chłopców z sąsiedztwa". Rower skradziono około półtora miesiąca po rozpoczęciu roku akademickiego. Tuż pod akademikiem. Najmilszy, wychuchany, żółty rower odszedł w niebyt. Brutalnie, choć fizycznie nieboleśnie, zostałem uziemiony...
Cukrzyca, stratą roweru przejęła się o tyle, że wymagała ode mnie wysiłku umysłowego. Aby pogodzić ją z koniecznością zdobycia funduszy na nowy sprzęt, podjąłem się pracy dorywczej. Dziesiątki godzin spędzone przed komputerem podczas przepisywania tekstów przyniosły zamierzony efekt i tak oto z nastaniem kolejnych wakacji stałem się właścicielem nowego "pędzidła". Miałem do nadrobienia cały rok, więc pomiędzy wakacyjnymi praktykami jeździłem ile się dało. Nawet na praktyki zdarzało się "wpaść" rowerem, a widok osoby w białym fartuchu niosącej w ręku plecak i rowerowe siodełko stał się urozmaiceniem szpitalnej bieli. Udało mi się wraz z moją prawie zapomnianą cukrzycą dobrnąć do ostatniego, trzeciego roku studiów. Niemalże u ich końca poznałem wspaniałą dziewczynę, a na pierwszą randkę z nią pojechałem rowerem. 60 km to nie był wielki wysiłek, jednak w jej domu wzbudziłem niemałą sensację. Chyba nawet wieść o cukrzycy nie poniosła się takim echem. Kobieta, z którą tamtego dnia się spotkałem dziś jest moją ukochaną Żoną.
Moja Żona wprowadziła kilka zmian w beztroskim życiu słodkiego rowerzysty. Zanim jeszcze wypowiedziała sakramentalne TAK, wymogła na mnie zgłoszenie się do poradni diabetologicznej. Jak szewc bez butów chodzi, tak i ja. Będąc studentem uczelni medycznej unikałem kontaktów z lekarzami jak tylko mogłem. Cóż, mądry to ja nie byłem. Dziś to wiem. Wraz ze zmianą stanu cywilnego skończyły się także dla mnie samotne rowerowe wędrówki. Udało mi się nawet wygrać lokalny konkurs na przebranie rowerzysty i tym sposobem zdobyć dla Żony nowy rower, dzięki któremu może teraz za mną nadążyć :) Od czasu Jej poznania zauważyłem też, że nigdy wcześniej nie mierzyłem swoich cukrów tak często. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w wynikach leczenia. Kilka dni temu moja pani Doktor powiedziała (po raz kolejny zresztą), że mam bardzo dobrą Żonę, ponieważ to dzięki niej tak o siebie dbam. Coś w tym jest. Tak dobrych wyników, tak niskiej hemoglobiny A1c jeszcze w życiu nie miałem!
23 grudnia minie piętnaście lat odkąd choruję na cukrzycę. Ponad pół życia jakie mam już za sobą. Cudem chyba, pomimo kilkuletniego okresu zaniedbania siebie, bez żadnych powikłań. Okulary noszę dzięki siedzeniu przed komputerem, a okulistka nakazuje unikać z nią kontaktu przez rok. Chyba, że mi coś w oko wpadnie. Wyniki jak marzenie. A jeśli o marzeniach, tych zostało mi jeszcze kilka. Przeżyć jak najdłużej. Zobaczyć jak najwięcej. Odwiedzić kilka miejsc. Wyprawę rowerem do Pragi zawsze odkładałem, z roku na rok. Postawiłem jeden warunek - pompa insulinowa. Nie stać mnie na jej zakup. Z pensji pielęgniarza mógłbym jej co najwyżej używać. Dobrze, że Praga jest daleko. Przynajmniej nie widać gdy rozmywa się jak we mgle.
Pompa insulinowa od zawsze była moim wielkim marzeniem. Nadal jest. Wydatek związany z jej zakupem odstraszał mnie zawsze od chociażby zbyt częstego myślenia o niej. Znikąd nie widziałem szansy, pomocy. I tylko podziwiam wiarę mojej Żony, która pisze listy do instytucji, fundacji z prośbą o pomoc i nie zraża jej kolejna negatywna odpowiedź.
Wojtek
(dane do wiadomości Redakcji)