Po dłuższej wędrówce wydawało nam się, że zgubiliśmy drogę i za bardzo odbijamy w kierunku zachodnim. Jednak po dalszej kontynuacji marszu natknęliśmy się na oznakowanie, które na tym odcinku, chyba z racji powywracanych drzew, jest słabsze. Nie mając mapy byliśmy zdani na naszego przewodnika, jak i szlakowe symbole. Teraz już wiem, że ten niby zbłądzony odcinek przypadł na rejon Pięciu Źródeł, a po odnalezieniu właściwego znacznika upewniliśmy się, że idziemy w dobrym kierunku. Obecnie mam już porządną mapę Tatr i na każdą, górską wycieczkę warto zabrać ze sobą w sumie niewiele ważące coś takiego, bo nigdy nie wiadomo gdzie trafimy i w którym kierunku mamy się udać, nie znając szlaku.
Po godzinie dochodzimy do węzła Rozdroże pod Sławkowskim Szczytem. Na wysokości 1356 m n.p.m. niebieska perć przecina wysokogórską Magistralę Tatrzańską biegnącą południowymi zboczami Tatr Wysokich. Dla turystów pragnących zaoszczędzić na kilometrach "wydeptywanych" nogami, stanowi alternatywę krótszego podejścia z Rozdroża na szczyt, poprzez wcześniejsze wykorzystanie wagonika naziemnej kolejki na Hrebienok. W ten sposób można zmniejszyć o trzy kwadranse ogólny czas wyprawy. Stąd kierujemy się już w wyższe partie sławkowskiego zbocza, ale według szlakowego wskazania do szczytu mamy jeszcze szmat drogi. W sumie ponad cztery godziny marszu.
Powyżej rozwidlenia, robimy dłuższy postój na pierwsze śniadanie. Odpoczywamy w lesie świerkowym, który tak, jak i w Beskidach mocno choruje, objawiając się usychającymi na stojąco całymi sektorami świerków. To mniej więcej z tej wysokości tragiczna w skutkach kalamita nabierała maksymalnej mocy niszczącej, rozkręcając się na dobre. Ześlizgując się ze zbocza, niczym narciarz zjeżdżający po stromym stoku, z każdym metrem, coraz szybciej w dół, tak i ona, łamiąc i niszcząc po drodze wszystko, co stanęło na jej drodze, rozpoczynała swój ostateczny taniec zagłady.
Wybierając dogodne miejsce do siedzenia na skarpie, od razu wyciągnąłem z plecaka saszetkę z medykamentami. Dotychczas bardzo dobrze mi się szło, ale konieczny był monit poziomów cukru, szczególnie niebezpiecznych, tych bardzo niskich. Mój organizm, a konkretniej mózg, przez wiele lat trwania słodkiej choroby "zbuntował się" i przestał powiadamiać o zbliżającym się niedocukrzeniu. Stąd wynika konieczność częstej kontroli przy użyciu glukometrów. Nie wyobrażam sobie powrotu do lat 80-tych ubiegłego wieku, bez możliwości korzystania z tego niewielkiego obecnie urządzenia diagnostycznego, a których wówczas jeszcze nie było. Miniaturyzacja sprzętowa pozwala nosić glukometry, jak przysłowiową zapalniczkę w kieszeni. Pierwsze tego typu urządzenie, które posiadałem, było typową "cegłą", mało dokładne i niezręczne w obsłudze. Ale to już historia. Po kilku sekundach na wyświetlaczu pokazał się wynik 186 mg%, który został zapisany w pamięci aparatu. Stąd moje dokładne dane glukozowe z przebiegu trasy, które drukuję na potrzeby opisywanych relacji. Za długo trwała przerwa od pierwszej, wczesno porannej kontroli. Winien byłem się sprawdzić zaraz po przyjeździe na miejsce, przed wyruszeniem na szlak. Przyznaję się do błędu, bo nie powinienem podejmować wysiłku fizycznego nie "czując bazy", czyli nie znając aktualnego poziomu cukru we krwi. Lekko zawyżony poziom wymagał zniwelowania insuliną dostosowaną do śniadania. By dobrze dopasować jej dawkę, wymagana jest znajomość naszego organizmu, czyli, w jaki sposób reaguje na długotrwale zmiany wysiłkowe. Jeść trzeba, by mieć siły na dalszą i dosyć wyczerpującą wędrówkę do góry. To z kolei minimalizuje zapotrzebowanie na sztuczne podawanie tego hormonu.
Po dobrym kwadransie i zregenerowaniu sił niezbędnych mięśniom, postanowiliśmy ruszyć dalej. Niebawem las świerkowy zaczął zamieniać się w kosodrzewinę. A i widoki na południowa stronę, z każdym metrem ukazywały się coraz piękniejsze. Blisko 200 metrów powyżej Rozdroża zaliczamy kolejną przerwę. Zmusza nas do tego niesamowity widok rozpościerający się na okolicę z pierwszej półki skalnej zwanej Maksymilianką (Slawkowska Wyhladka - 1531 m n.p.m.). Jesteśmy już na dolnej krawędzi Sławkowskiego Grzebienia, a owa platforma widokowa została nazwana od imienia budowniczego trasy na szczyt, powstałej na początku XX wieku. Z ogrodzonego barierką tarasu, swego rodzaju specyficznego, kamiennego balkonu, mamy przedsmak tego, co nas może czekać na samej górze, oczywiście o ile wcześniej pogoda nie zniweluje planów. Ze skalnego urwiska widzimy przepiękną dolinę Zimnej Wody rozdzielającej się powyżej na Dolinę Staroleśną i Dolinę Małej Zimnej Wody. U zbiegu dolin, przy pomocy eksperta Stasia, namierzyliśmy najstarsze schronisko w Tatrach - Rajnerową Chatę, mające obecnie charakter muzealny.
Płynące szumnie po dnie obydwu wąwozów potoki tworzą liczne kaskady, formując po złączeniu się główny ruczaj - Zimnej Wody. Melodia wygrywana przez wodę uderzającą z wielką siłą o skalne progi, doskonale słyszalna jest tu na górze, na naszym stanowisku. Kataraktowe kropelki wody unoszące się w powietrzu, docierając tak wysoko niosą przyjemną dla oka i ucha atmosferę, prawdziwy i naturalny klimat pełnego relaksu. A ponad tym wszystkim króluje wspaniale prezentujący się, wyniosły i majestatyczny, drugi, co do wysokości szczyt Tatr Wysokich - Łomnica (2634 m n.p.m.). Na jej wierzchołku doskonale widoczna jest, świecącą się w słońcu kopuła wraz z zarysem budynku obserwatorium astronomicznego. Na szczyt można dostać się kolejką linową, by z tarasu widokowego móc podziwiać rozległą wokoło panoramę.
Po nacieszeniu zmysłów trzeba było kontynuować podejście. Od tego miejsca szlak pod kątem ostrym wykręca ku zachodowi. Przed nami jeszcze szmat drogi, a za plecami dochodziła już pierwsza grupka młodych piechurów zmierzających ku górze. Pomyślałem sobie, czy zmieszczę się w pierwszej dziesiątce grupy potencjalnych szczęśliwców, którzy wejdą na szczyt? Będziemy poruszać się teraz w kierunku zachodzącego, jak co dzień słońca. Kamienistą ścieżką wiodącą wśród coraz to niższej kosówki, systematycznie pniemy się wyżej i wyżej. Jesteśmy po stronie południowej bardzo długiego podejścia. Po niebie płynęły sobie spokojnie liczne bałwanki chmur, co chwilę zasłaniające naszą życiodajną gwiazdę. Przyjemnie powiewający, lekki wiaterek dodatkowo schładzał nasze organizmy. To typowy obraz majowej pogody z temperaturą nieprzekraczającą jeszcze 20 stopni. Jak na razie, to do aury mamy wyjątkowe szczęście, ani za gorąco, ani za zimno, w sam raz na długie tego typu wycieczki. Ale podczas letnich i upalnych dni, gdy z każdym metrem tego szlaku przemieszczamy się do góry, coraz bardziej brakuje naturalnego cienia. Wysoka temperatura jest dodatkowym utrudnieniem w pokonywaniu bardzo mozolnej i wyeksponowanej na promienie słoneczne ścieżki. Już raz miałem do czynienia z analogiczną sytuacją, podchodząc z kotła Pięciu Stawów na grzbiet Koziego Wierchu.
Ów wyjątkowo upalny dzień i grzejące w plecy słońce "załatwiło" mój organizm nadmiernym odwodnieniem i pojawiającymi się skurczami. Mięsnie nóg odmówiły posłuszeństwa i nie chciały dalej iść. W połowie drogi byłem zmuszony zawrócić na dół. Tak więc, planując każdą trasę musimy solidnie zaopatrzyć się w wodę, gdyż nie wszędzie napotkamy po drodze na jakiegokolwiek źródełko. Sięgając po łyk zimnej i krystalicznej wody z górskiego strumyka, zawsze jest ryzyko, czy aby "czystej" w stu procentach, z której to mogą też korzystać zwierzęta, co może zaowocować "złapaniem" nieprzyjaznych dla naszego organizmu bakterii pokarmowych.
Zygzakując kilkakrotnie szlakową percią na zachód i powracając na północ ku grani grzbietowej, dochodzimy ten sposób do poziomicy wskazującej na mapie 1900 metrów. Tu już chyba ostatni zakos serpentynowatego etapu drogi. Ile tych ścieżkowych zawijasów, naprawdę trudno zliczyć. Odcinek ten można porównać do trasy narciarskiej slalomu giganta z tą różnicą, że bardzo wolno poruszamy się w odwrotnym kierunku, aniżeli zjazdowcy mknący z szaleńczą prędkością w dół. Piechurom nie przychodzi to tak łatwo, ale trud się opłaca, dla samych widoków naprawdę warto. Im wyżej, tym coraz bardziej efektownych. A gdzie jeszcze do szczytu? Cofnijmy się jednak około 300 metrów niżej, do początków wężykowatej ścieżki.
Za każdym razem powrotu pod opadające ku Staroleśnemu Potokowi strome urwisko, ukazywały się coraz piękniejsze widoki na cudowną w swojej krasie Dolinę Staroleśną, jak i górujące nad nią majestatycznie okoliczne szczyty. Wyraźniej odsłaniała się też cała Kotlina Popradzka na czele z kompleksem Hrebienoka oraz czterema Smokowcami, czyli niewielkimi miasteczkami. Na pierwszym widokowo zakosie, po pół godzinnym marszu od Maksymilianki, ze sporej już wysokości, można było podglądnąć kolejkę linową na Siodełko wraz z mijającymi się wagonikami na torach żelaznej drogi. Nadarza się okazja na zrobienie ciekawych zdjęć zarówno na masyw Łomnicy, jak i poniższą Dolinę Małej Zimnej Wody.
Poprzez trudniejsze i dłuższe podchodzenie wzrasta wysiłek całego organizmu zużywającego coraz więcej glukozy, przede wszystkim w mięśniach nóg, więc potrzebny był krótki postój. Poprawiając częstotliwość diagnostyczną, którą zawaliłem na starcie, po ponad godzinie od ostatniego pomiaru, wyskoczył teraz bardzo dobry wynik - 136mg%. Koniecznie trzeba było dołożyć kolejnego wsadu węglowodanowego do mojego "pieca energetycznego", by ten mógł wyprodukować nowe siły na długą jeszcze drogę.
Nieprzerwanie idąc ścieżką wiodącą pośród ubarwionych soczystą zielenią bujnych krzaków kosówki, a wyłożoną płaskimi, jeden na drugim i o różnych wielkościach kamieniami, odnoszę wrażenie, jakbyśmy szli schodami do nieba. To oczywiście metafora ciągnącej się prawie w nieskończoność skalnej perci, której cel jest dla nas jak najbardziej osiągalny. Nasze schody zaprowadzą w końcu do wymarzonego miejsca. Na zrealizowanie owego planu potrzeba jeszcze trochę czasu w systematycznym parciu do przodu, ku górze.
Po kolejnym kwadransie wspinaczki znów jesteśmy na widokowym tarasie usadowionym na skraju Sławkowskiego Grzebienia. Jest czas na popracowanie i utrwalenie aparatem coraz to bardziej ekspresyjnych fotek. Z tej wysokości w całej krasie doskonale prezentuje się cały kompleks turystyczny "smokowieckiej Gubałówki", czyli Hrebienok.
Kolejny raz odbijamy w lewo, odchodząc tym samym od grani grzbietowej. Kamienną ścieżką wędrujemy pośród coraz to większych skupisk dużych bloków skalnych i sukcesywnie ustępującej miejsca na korzyść głazów, coraz mniejszej kosodrzewiny. Perć ani razu nie naraża na ekstremalne przejścia zabezpieczone chociażby łańcuchami, czy klamrami. Dochodząc do skraju stromizny Grzebienia, trzyma się w bezpiecznej od niej odległości.
Przesuwając się coraz bardziej w głąb stoku, ścieżka wiedzie nas pośród rozsypanego na dużym obszarze gigantycznego rumowiska skalnego, utworzonego najprawdopodobniej poprzez obsunięcie się kilka wieków wstecz, olbrzymich mas kamieni pochodzących z wyższej partii szczytowej. Przy kolejnym, bardzo krótkim odpoczynku, na pojedynczej opoce pozuję do zdjęcia, mając w głębi dalekiej panoramy miasto Poprad oraz pas startowy najwyżej położonego w Europie, międzynarodowego lotniska. I znów wymarsz do góry. Z rozmowy z napotkanymi turystami dowiedziałem się, że ponad głowami dominuje już Królewski Nos, będący wysuniętym przyczółkiem dla "Sławka". Trudno zliczyć, który to już raz pokonujemy wiraż i powracamy ku grani grzbietowej.
Około godziny 11-stej jesteśmy ponownie na jego grzbiecie, z którego to rozciąga się długo oczekiwany widok na szczyt właściwy. W końcu Go dojrzeliśmy, całego w bieli, ale to i tak dosyć daleko. Jeszcze dużo potu trzeba wylać na kark, by tam dotrzeć. Im wyżej, tym coraz bardziej widoki zapierają dech w piersiach. To one są nagrodą za trudy wielogodzinnej i bardzo monotonnej wędrówki. A i dzisiejsza pogoda pozwala nam w pełni korzystać z dobrodziejstw, jakże przebogatej i urokliwej panoramy tej części Tatr. Natomiast na wschodzie świecił się w słońcu, również ośnieżony szczyt Łomnicy, który dumnie pozował wszystkim do zdjęć.
Po kolejnych metrach do góry, z niewielkim zakosem znów powracamy na turniową szpicę. Wchodzimy na odcinek specyficzny dla całego podejścia, gdyż wiedzie kulminacją grani, jakbyśmy maszerowali po ostrzu noża, mocno postrzępionego przez srogi klimat wysokogórski. Po prawej stronie głęboko w dole rysuje się niczym nieodgrodzona i leżąca kilkaset metrów poniżej, Dolina Staroleśna. Nie jest to jednak nic strasznego w porównaniu chociażby do naszej Orlej Perci, ale mimo wszystko, ze względu na głębię perspektywy i stromo opadające ku dolinie urwiste zbocza, robi wrażenie. Tak, jak już wcześniej zasygnalizowałem, nie jest wymagana asekuracja łańcuchowa, czy też podobnych zabezpieczeń. Może z niewielkim lękiem dla bardziej bojaźliwych, ale bez obawy o ześlizgnięcie się ze ścieżki, jest naprawdę łatwa do pokonania. Po chwili wracamy do standardowej trasy wiodącej południowym zboczem. Jest wysoko, tak więc pojedyncze już skupiska sosny górskiej zaczynają stopniowo zanikać. Mogę wywnioskować, że zbliżamy się do granicy 2000 metrów wysokości bezwzględnej. Niezbędny byłby teraz GPS, którego brak utrudnia lokalizację. Może przydałoby się trochę więcej oznaczeń dla charakterystycznych miejsc widokowych, których jest tu całe zatrzęsienie. Ale to tylko moje skromne życzenie. Czas pomaszerować dalej, szczyt czeka.
Przed nami dominuje teraz jedynie królestwo wypiętrzających się skał, skałek i kamiennych garbów o różnorakiej wielkości i kształtach. W zacienionych zagłębieniach dojrzeć można jeszcze płaty śniegu, które nie poddały się jeszcze wiosennym promieniom słonecznym.
Na pół godziny przed środkiem dnia jesteśmy już na bardzo ciekawej opoce, charakteryzującej się położeniem nad urwistą ścianą grzbietową oraz wybitnymi walorami widokowymi. Najprawdopodobniej dotarliśmy do Królewskich Wrótek, tak nazwanego niewielkiego siodła pod Sławkowskim Nosem, znakowanego na niektórych mapach turystycznych.
Jest okazja na serię zdjęć na tle tatrzańskich szczytów. A jest ich mnóstwo, więc nie będę się wymądrzał z nazewnictwem, gdzie i który. Tym mogą się pochwalić tylko najbardziej wtajemniczeni. Za to foty zrobione na tle owych "wrót", jakby bramy do baśniowej krainy gór, są niesamowite i pozostaną na długo w mojej pamięci. Po nacieszeniu zmysłu wzroku alpejskimi już widokami, ruszamy przed siebie. Bez zawijasów idziemy pod górę, kierując się na zachód, mając za plecami ścieżkę wytyczoną obrzeżem Sławkowskiego Grzebienia.
Ze szczegółowej mapy Tatr Wysokich wyczytałem, że w tym rejonie panują doskonale warunki paralotniarskie. I rzeczywiście. Bardzo pochyłe zbocze pozbawione jest naturalnych przeszkód w postaci wystających i sterczących, wysokich skał. Olbrzymie osuwisko kładące się w kierunku południowym stwarza idealne warunki aerodynamiczne do uprawiania ekstremalnego sportu dla wybitnie odważnych ludzi.
Przejdź do części 3